Ściągałem na egzaminach, klasówkach i wszędzie tam, gdzie mnie do nauki zmuszano

Obejrzałem jakiś czas temu serię dokumentów o życiu więźniów. A że przedsiębiorcy dzielą się na tych, którzy siedzieli w więzieniu, siedzą lub dopiero będą siedzieć, warto zobaczyć, jak to będzie wyglądać.
Tym, co się pierwsze rzuca w oczy w zakładach karnych, jest niewiarygodne marnowanie czasu.
W tych półotwartych można spędzać więcej czasu poza celą. Czasem nawet pracować w mieście, ucząc się normalniejszego życia. Jednak gros więzień w Polsce to oddziały zamknięte. Życie w nich polega na tym, że spędzasz jedną godzinę na spacerniaku, a 23 w celi, łącznie z posiłkami.
Możliwe, że tylko mnie nasuwa się skojarzenie z latami uczęszczania do różnych szkół. Przynajmniej 17 lat spędziłem w jednostkach edukacyjnych, do których zmusiło mnie państwo. Albo – w razie przerwania przeze mnie nauki – grożono więzieniem moim rodzicom, a innym razem straszono wojskiem mnie samego. Musiałem spędzać czas z nauczycielami – których nie lubiłem – ucząc się rzeczy, które mnie nie interesowały, marnując czas na przyswajaniu wiedzy, która nie była mi potrzebna. Młodemu człowiekowi, który mówi, że większość tej szkolnej edukacji nigdy mu się nie przyda, odpowiada się: Nigdy nie wiesz, co ci się przyda, a co nie. A tak w ogóle to musisz ćwiczyć pamięć. Z perspektywy 40-latka, odpowiadam:
Tak, większość… A może i – zaryzykuję stwierdzenie – prawie wszystkie rzeczy, których nauczyłem się przez cały okres obowiązkowej edukacji, nigdy mi się potem nie przydały. A gdybym chciał ćwiczyć samą pamięć, to bym się uczył „na pamięć” encyklopedii.

Poza nauką czytania i pisania, większości potrzebnych rzeczy nauczyłem się sam. Bo chciałem, a nie dlatego, że musiałem. Szczycę się, że w czasie 4-letniej edukacji w szkole średniej, przeczytałem tylko jedną lekturę w całości – „Kartotekę” Różewicza. A to dlatego, że była naprawdę fajna, a ja jestem
miłośnikiem tego gatunku. I prawie skończyłem „Zbrodnię i karę”. Co do reszty, wystarczyły mi streszczenia, by zaliczyć egzaminy, klasówki i kartkówki. Na nich oczywiście ściągałem na potęgę. Jak wszyscy inni – zresztą. I każdy o tym wiedział, łącznie z nauczycielami. Część akceptowała, a część była przekonana o niezbędności przekazywanej przez siebie wiedzy, wobec tego tępiła ten proceder niemiłosiernie.

Edukacja na studiach była już o niebo bardziej sensowna. Aż kilkanaście procent zajęć okazało się być przydatnymi. Nadal 85% czasu było jednak kompletnie zmarnowane. Gdy doliczy się dojazdy i „okienka” między zajęciami, wychodzi potwornie dużo straconego czasu. A studiować trzeba było, bo inaczej państwo posłałoby takiego niepokornego studenta do koszar. Na co najmniej rok!

Na pierwsze sensowne studia MBA poszedłem całkowicie z własnej woli. I tam nie ściągałem. Bo i po co? Przecież chciałem się tego nauczyć. Wcześniej w ciągu tych 17 lat nie uczyłem się symboli pierwiastków,
nie uczyłem się budowy ameby, nie uczyłem się treści i przesłania „Nad Niemnem”, nie przyswajałem nazw dopływów Wisły ani nawet całek. Bo ściągałem i zaliczyłem. Ale dzięki temu przeczytałem wszystkie książki o marketingu z pobliskiej księgarni. Wszystkie.
Była tam spora część książek z kategorii: sprzedaż, historia Polski i świata, ekonomia, dziennikarstwo oraz kilkanaście innych dziedzin, które mnie akurat interesowały, np. teoria hiperprzestrzeni.
Dzięki ściąganiu miałem czas na edukację. I dzięki temu teraz robię to, co robię. Bo gdybym musiał zmarnować ten czas na naukę w szkole, nie miałbym czasu właśnie na edukację.

Gdy pojawia się ten temat, często słyszę argument:
A chciałbyś być operowany przez chirurga, który ściągał na egzaminach?
Powiem tak:
Chciałbym być operowany przez chirurga, który poświęcał czas na lekcje anatomii, a nie na czytanie „Pana Tadeusza”. Chciałbym, by przyszły chirurg ściągał na polskim, a polonista
na lekcji anatomii.

Udostępnij na Facebooku
Udostępnij na Twitterze
Udostępnij na Pintereście
Udostępnij na WhatsApp
powiązane wpisy